Listopad 2024 r.
Wspomnienia stargardzkich pionierów
Kręta droga do Stargardu
Przedstawiamy opowieść stargardzkiego pioniera Stanisława Jarmińczuka o jego dramatycznych przejściach po opuszczeniu rodzinnej ziemi i przed znalezieniem swego domu w Stargardzie. Znajdziemy tu też opis jego wrastania w nowe miejsce.
Stanisław Jarmińczuk
Moja droga z rodzinnego Zalesia do Stargardu była długa i kręta, dlatego chciałbym choć w streszczeniu o niej opowiedzieć. Po wybuchu wojny w 1939 r. województwo tarnopolskie zostało włączone do Republiki Ukraińskiej. W 1941 r. wkroczyli tam Niemcy, których armia sowiecka wypędziła w 1944 r. i znów nastała Ukraińska SRR. Wtedy to zabrano mnie do wojska i choć byłem Polakiem, zostałem włączony do Armii Czerwonej. Miałem prowiant na 18 dni. Pociągiem towarowym zawieziono nas do Taszkientu w Uzbekistanie naprze szkolenie wojskowe. Było nas tam około 3 tys. poborowych Polaków i Ukraińców. Mnie szkolono na snajpera, przydzielono karabin 10-strzałowy z lunetą i miałem celować w faszystów. Po 3 miesiącach wyjechaliśmy na front do Estonii, przez Moskwę i Kijów. W Moskwie była przerwa, tam spotkaliśmy się ze Stalinem, który przemówił do nas i życzył powodzenia w boju. Podobne spotkanie mieliśmy jeszcze w Kijowie z I sekretarzem Republiki Ukraińskiej1[i] . Służyłem w jednostce o nazwie 140. Korpus Piechoty. Dowódcami byli generałowie Brand Kola i Kozakowski. Z frontem przeszedłem pieszo przez całą Estonię, aż pod Rygę[ii] na Łotwie. Cały czas byłem włączony do obsługi CKM-u typu Maxim. Siedzieliśmy w okopach na przedpolach Rygi, słuchając odgłosów walki o miasto, które przechodziło z rąk do rąk trzy razy. Nagle usłyszeliśmy „Hände hoch”. Byliśmy okrążeni i tak znalazłem się w niewoli niemieckiej. Myślę, że było to w końcu 1944 r. albo na początku 1945 r2 . Po trzech dniach zostaliśmy przewiezieni statkiem przez Bałtyk do Szczecina, a potem do lagru w Policach. Zakwaterowano nas w budynku, gdzie były 10-osobowe prycze, jedna nad drugą, aż po sufit. Ja jako młody wchodziłem na samą górę, choć był tam smród i brakowało powietrza, ale nie było wyboru. Wywożono nas codziennie do pracy w stoczni. Ja trafiłem do sortowania używanych niemieckich mundurów po zabitych żołnierzach Wehrmachtu. Oddzielnie trzeba było układać postrzelone i pokrwawione, a oddzielnie bardziej czyste. Udało mi się tam „wyfasować” sobie mundur niemieckiego czołgisty z czarnego sukna i buty, tylko szynel radziecki na wierzch sobie zostawiłem. W czasie sprawdzania przy powrocie nikt tego nie zauważył, a w lagrze dyżurny żołnierz sowiecki namalował mi białą farbą na spodniach litery „EUSR”, co znaczyło, że jestem jeńcem Armii Czerwonej. W lagrze były bardzo ciężkie warunki i słabe wyżywienie. Kto nie miał siły rano wyjść na zbiórkę, aby jechać do pracy, był wyciągany z pryczy i zabijany przez kilkuosobowa grupę Niemców uzbrojonych w pistolety sprężynowe, z których bez huku z lufy wychodził metalowy bolec i był wbijany w tył głowy jeńca. Teraz taka broń [tzw. radykał] używana jest w rzeźniach. Kiedy front zbliżał się do Szczecina i Polic nastąpiła ewakuacja w kierunku Rostocku i Wismaru. Szliśmy pieszo w grupach po 20 osób pod eskortą Niemców, po 30 km dziennie. Nocowaliśmy w stodołach różnych majątków. Kto osłabł i nie miał siły iść dalej, nie bardzo mógł liczyć na pomoc kolegów, bo wszyscy ledwie się poruszali. Opadłych z sił konwojenci zabijali kolbami karabinów i zostawiali w przydrożnych rowach. Zacząłem tracić nadzieję, że wyjdę z tego żywy. Podczas noclegu w stodole koło Debborin udało mi się odchylić skrzydło zamkniętych wysokich drzwi i włożyć w szczelinę kamień tak, że dołem mogłem się przecisnąć. Wykorzystałem ciemność i to, że wartownik znajdował się po drugiej stronie stodoły. Uciekłem w pole, gdzie były stogi słomy i tam się ukryłem. Była mglista noc, ale zauważyłem, że ktoś idzie w moją stronę a potem zatrzymał się przy kopie słomy i jakby znikł. Postanowiłem iść w jego stronę. Okazało się, że to była Polka, która przyszła do kopca kraść ziemniaki. Bardzo się przestraszyła, ale zaraz wszystko się wyjaśniło. Poszedłem z nią do baraku, w którym mieszkali polscy robotnicy przymusowi pracujący w majątku. Oni to szybko znaleźli mi stare ubranie robocze i buty (były gorsze od moich i przemakały), dali zjeść i kazali szybko uciekać, bo dozorca zauważył światło w oknach i już szedł do baraku. Wyskoczyłem przez okno, już nie jako zbiegły jeniec armii radzieckiej, ale polski robotnik przymusowy. Szukałem nowego noclegu. Znalazłem go w zbiorniku na śmieci, tam było trochę cieplej. Przez 9 dni tak się ukrywałem, żywiąc się ziarnami z kłosów zbóż, które znalazłem w stogach na polu. Potem zgłosiłem się do bauera majątku i powiedziałem, że zgubiłem swoją grupę, z którą byłem ewakuowany. Był luty 1945 r., na drogach panował wtedy wielki ruch. Tysiące ludzi szło na Zachód, uciekały przed frontem. Wkrótce przyszedł policjant i zaprowadził mnie do aresztu w Debborin. Tam spisał protokół i spytał, czemu nie znam języka niemieckiego, skoro pracowałem u bauera. Odpowiedziałem, że mój bauer mówił do nas po polsku i dlatego nic się nie nauczyłem. Dostałem kolację i policjant poprowadził mnie do więzienia, odległego o kilkanaście kilometrów. Był wieczór, on jechał na rowerze, a ja szedłem pieszo, a że to szło bardzo wolno, więc ustalił inny sposób. On jechał 200 m do kolejnego słupa, potem stawiał rower i szedł dalej. Potem ja jechałem 200 m i stawiałem rower, i tak na zmianę. Do więzienia dotarliśmy około godz. 1 w nocy. Naczelnik zapoznał się ze sprawą, ale żeby przeczytać protokół, wyszedł do sąsiedniego biura po okulary. W tym czasie mój konwojent wcisnął mi pod bluzę kawałek chleba. Potem przyszedł dozorca więzienny, złapał mnie za kołnierz i pchnął do ciemnej celi tak, że padłem półprzytomny na podłogę. Wkrótce zobaczyłem, że mój chleb wypadł na podłogę i leży obok. Wziąłem go i zacząłem jeść, lecz spostrzegłem, że w kątach celi siedzą ludzie. Zaraz rzucili się na mnie, wyrwali chleb z ręki i szybko zjedli. Byli to polscy więźniowie. W tym więzieniu siedziałem około 3 miesięcy. Przywożono tam drzewo z lasu, a my ręcznymi piłami cięliśmy je na klocki do rąbania. Byli razem ze mną Polacy, Czesi i jeden Niemiec, też więzień. Pracę nadzorował mały, garbaty Niemiec, który zawsze chodził z psem wilczurem. Czech opowiadał, że za kradzież 1 litra benzyny otrzymał wyrok 15 lat więzienia. Byłem świadkiem, jak nadzorca krzyczał: „schneler, schneler” na innego więźnia Niemca, aby ten szybciej pracował, a kiedy ten złośliwie coś mu odpowiedział, wtedy poszczuł go psem tak, że został pogryziony i pewnie zmarł z krwotoku. Po kilku miesiącach, wobec braku winy, zostałem zwolniony z więzienia. Był początek maja 1945 r. Zostałem skierowany do lagru Neubukow i tam pracowałem na torach kolejowych, aż przyszła Armia Czerwona. Przez jakiś czas pracowałem jeszcze w majątku u bauera o nazwisku Hein i wtedy przyszło zarządzenie, że wszyscy obcokrajowcy mają opuścić Niemcy, bo wojna już się skończyła. Otrzymałem wtedy pierwszy dokument - przepustkę, że byłem na robotach w Niemczech i wracam do Polski. Wszystkie swoje dokumenty z Armii Czerwonej i odznaczenia za odwagę porwałem i wyrzuciłem po drodze w czasie ewakuacji z Polic. Spod Wismaru pieszo doszedłem do rzeki Odry. Tam niemiecki przewoźnik na podstawie tej przepustki przeprawił mnie na stronę polską, a sam wrócił na drugi brzeg. Było nas razem 6 Polaków. Znaleźliśmy się w Szczecinie. Mosty były zerwane, pociągi jeszcze tu nie docierały. Udaliśmy się autostopem do Stargardu z zamiarem powrotu do domu. Koło szkoły przy pl. Majdanek usłyszałem głos furmana „hejta, wiśta!”. Zacząłem z nim rozmawiać. Powiedział mi, że nie ma co myśleć o powrocie w strony Tarnopola. Tam już Republika Ukraińska i zamknięta granica, a z Ukrainy raczej wysiedlają Polaków. W Stargardzie zatrudniłem się jako palacz na poczcie (obecnie budynek Sanepidu przy ul. Czarnieckiego), kierownik nazywał się Rybkiewicz. Zamieszkałem w wolnym pokoju nad restauracją „Pomorzanka”. Wkrótce pokłóciłem się z panem Rybkiewiczem, bo kazał mi zamiatać ulice i przeniosłem się do pracy w I komisariacie MO, który mieścił się przy obecnej ul. Piłsudskiego 3. Tam byłem zatrudniony w charakterze kowala i opiekuna koni. Milicja miała do dyspozycji 2 bryczki i 4 konie i trzeba je było czasem podkuć. Furmanem był pan Wiaderek a komendantem pan Zyhbura. Przy komisariacie była stołówka, więc z niej korzystałem trzy razy dziennie. Z tego czasu pamiętam incydent, gdy trzech sowieckich czołgistów „zabawiło się” – za zegarki - z młodymi Niemkami, pracującymi w „Pomorzance”. Po skończonej zabawie sowieci zaczęli wołać „dawaj czasy” i kiedy Niemki podniosły krzyk, nasza milicja zatrzymała dwóch żołnierzy, bo trzeciemu udało się uciec. Po krótkim czasie na plac Wolności (wówczas Józefa Stalina) przyjechał z „czerwonych koszar” ciężki czołg i oddał strzał ostrzegawczy w kierunku komisariatu MO. Pocisk tylko gwizdnął nad dachem, mimo to cała załoga MO uciekła, a czołgiści uwolnili z aresztu swoich więźniów i pojechali do koszar. Przy placu Wolności stał wielki gmach sądu z czerwonej cegły. Był on tylko częściowo uszkodzony przez jeden pocisk, ale nie był spalony. W mieście brakowało opału, dlatego zaczął tam ginąć najpierw parkiet, potem drzwi, okna i wszystkie drewniane urządzenia. Milicja też w tym brała udział. Po roku 1950 cały obiekt został przeznaczony do rozbiórki, a cegłę wysłano na odbudowę Warszawy. Każdy pracujący w tych latach miał obowiązek oczyścić i ułożyć w pryzmy 3 tys. sztuk cegły dla stolicy Było kilka przedsiębiorstw rozbiórkowych, jednym z nich kierował pan Glater.
Nieistniejący dziś budynek sądu na placu Stalina ok 1950 r. (obecnie plac Wolności) - fotografia ze zbiorów rodzinnych autora Po krótkim czasie pracy w milicji przeniosłem się do TOR-u (Techniczna Obsługa Rolnictwa) przy ul. Robotniczej. Tam jako kowal robiłem lemiesze do pługów. Dostałem już normalny dokument tymczasowy – dowód osobisty, zamiast tej przepustki, którą miałem jako jedyny dowód niewoli i pobytu w III Rzeszy Niemieckiej. W tym czasie ogłoszono nabór na kursy kierowców i taki kurs udało mi się skończyć. Potem przeniosłem się do pracy w Kluczewie. Była tam baza samochodów z demobilu – około 100 pojazdów różnych marek. Kierownikiem był pan Kamiński, wcześniej adiutant gen. Konstantego Rokossowskiego który w 1945 r. przebywał na lotnisku w Kluczewie[iii] . Ponieważ pan Kamiński był ranny, został i w prezencie od generała dostał to stanowisko. W tej bazie pracowałem kilka lat. Miałem samochód ciężarowy marki GMC z wyciągarką i stalową liną, toteż często byłem zatrudniany do pomocy przy wyburzaniu spalonych budynków. Pomagałem rozwalać ściany, z których potem wybierano cegły. Dla tych, którzy dobrze pracowali przy rozbiórce, zorganizowana była bezpłatna wycieczka do Warszawy. Ja też na niej byłem. Oglądaliśmy budowę trasy W-Z i ruiny Starego Miasta. Stargard z tego okresu zapamiętałem jako wielką ruinę, szczególnie Starówka cała była w gruzach. Kościół Mariacki nie miał dachu, wieża była częściowo zniszczona. Zdjęcia ze zrujnowanej Starówki. Na drugiej widoczne cegły z rozbiórki domów przygotowane do wywiezienia (źródło: fortepan.hu, autor: Bogdan Celichowski) Pracując w bazie samochodowej, często demontowałem akumulatory i zabierałem olej napędowy z rozbitych radzieckich czołgów, których 17 stało przy torach naprzeciw obecnego os. Pyrzyckiego. Na cmentarzu ewangelickim (obecnie park Batorego), za zakładem pogrzebowym, stał czołg niemiecki przewrócony na bok. Na tym cmentarzu było dużo świeżych mogił zabitych żołnierzy. Na cmentarzu komunalnym, tam gdzie teraz jest kwatera i pomnik poświęcony polskim saperom, były groby żołnierzy radzieckich. W 1945 r. z okna mojego pokoju nad „Pomorzanką” widziałem, jak jeńcy Wehrmachtu budowali pomnik na dzisiejszym placu Wolności i cmentarz – mauzoleum pod nadzorem radzieckich oficerów. Jeńcy ci mieszkali w szkołach przy ul. Limanowskiego. Przy ul. Chrobrego obok bramy Wałowej był SS-Lager – trzymano tam jeńców formacji SS, a naprzeciw obok muru, w częściowo zburzonym domu, była placówka NKWD. Tam odbywały się krótkie przesłuchania SS-manów. Potem byli oni sprowadzani po schodkach nad Inę i tam rozstrzeliwani. Były dni, że po trupach można było suchą nogą przejść na drugi brzeg rzeki. Z bazy transportowej przeniosłem się do pracy w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” a potem do Miejskiego Zakładu Budownictwa Mieszkaniowego i Usługowego Szczecin i Rejonu Lasów Państwowych. Najdłużej jednak pracowałem jako kierowca w Pogotowiu Ratunkowym i w Stargardzkim Przedsiębiorstwie Budownictwa Ogólnego, skąd odszedłem na emeryturę. W Stargardzie mieszkam już ponad 50 lat w domu przy ul. Andersa, który był zdewastowany, gdy go zająłem po zawarciu związku małżeńskiego w latach 50. Własnymi siłami wyremontowaliśmy go z żoną i cały czas dobrze nam służył. Wychowaliśmy dwoje dzieci. Teraz lubię czasem pomajstrować przy samochodzie, który choć „antyk” (Moskwicz 1960 r.) dobrze wygląda i jeszcze nadaje się do jazdy. Ostatnio zaczynam żyć innymi sprawami. Niedawno odeszła na zawsze moja żona, a i mój los jest trochę podobny do tych jesiennych liści, które byle silniejszy podmuch wiatru może zabrać w nieznane. Wiadomości o przywilejach kombatanckich czy odszkodowaniach dla pokrzywdzonych przez III Rzeszę słucham jak bajki dla dzieci, bo nie mam choćby takiego świstka papieru, jak ta przepustka z 1945 r., żeby udowodnić, że służyłem w Armii Czerwonej, a potem siedziałem w lagrach i więzieniach, że coś mi się należy i że to wszystko, co opisałem, jest prawdą. Jednego tylko jestem pewien: jest jakaś dobra gwiazda, która opiekowała się moim losem w najcięższych czasach wojny. To, że ją przeżyłem, uważam za wielkie szczęście. Stargard 2000 r.
Stanisław Jarmińczuk zmarł 1 czerwca 2004 r. [i] I Sekretarzem KC Komunistycznej Partii Ukrainy był wówczas Nikita Siergiejewicz Chruszczow (1894 - 1971), późniejszy I sekretarz KC KPZR i szef rządu radzieckiego w latach 1956 - 1964.
[ii] Zacięte walki o Rygę z niemiecką Grupą Armii „Północ” toczyły się na przełomie września i października 1944 r. Ostateczne zajęcie stolicy Łotwy przez Armię Czerwoną nastąpiło 15 października 1944 r.
[iii] 3 Konstantin Konstantinowicz Rokossowski (1896 - 1968), marszałek radziecki (1944) i polski (1949). Jeden z najzdolniejszych dowódców Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej. Dowodził m. in. II Fr. Białoruskim podczas walk na Pomorzu w 1945 r. Po zakończeniu działań wojennych w czerwcu 1945 r. został pierwszym dowódcą Północnej Grupy Wojsk to jest tej części wojsk radzieckich, które po zakończeniu wojny do 1993 r. stacjonowały na terenie Polski. Jego obecność w Kluczewie wynikać mogła z tego, że tamtejsze poniemieckie lotnisko stało się radzieckim garnizonem (największym lotniczym jakim w Polsce dysponowała Armia Radziecka) eksploatowanym przez tą armię do 1992 r.
Książka „Stargard – moje miasto. Stargardzianie sprzed i po 1945 roku”, z której pochodzi to wspomnienie była efektem konkursu pod tą samą nazwą, który w 2001 roku zorganizowało Towarzystwo Przyjaciół Stargardu i działający wówczas pod jego szyldem, a obecnie jako samodzielne stowarzyszenie − Uniwersytet Trzeciego Wieku. Kolegium redakcyjne: Andrzej Bierca, Krystyna Downar, Alicja Golisz-Wollek, Bożena Kuszela, Edward Olszewski.
Wcześniej zamieściliśmy pochodzące z tej książki
kalendarium 1945 i wspomnienia dotyczące
losów polskich rodzin:
Lampartów,
Kazimierza
Jasicy, Władysława Wołocha, Łucji Modzelewskiej
i Niemców:
Käte Lorentzen,
Käthe Acker,
Johanna Ferdinanda Giese
|